sobota, 31 stycznia 2009

MUZYCZNE PODSUMOWANIE ROKU 2008

10 ZAGRANICZNYCH PŁYT ROKU 2008:

Erykah Badu - "New Amerykah Part One (4th World War)"
http://www.erykahbadu.com/
http://www.erykah-badu.com/
http://www.myspace.com/erykahbadu

Friendly Fires - "Friendly Fires"
http://www.wearefriendlyfires.com/
http://www.myspace.com/friendlyfires
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/friendly-fires-friendly-fires
utwór dnia: http://www.uwolnijmuzyke.pl/utwor-dnia-57

Grace Jones - "Hurricane"
http://www.theworldofgracejones.com/
http://www.myspace.com/gracejonesofficial

Juvelen - "1"
http://www.juvelenjuvelen.com/
http://www.myspace.com/juvelen
UWOLNIJ MUZYKE:
artykuł: http://www.uwolnijmuzyke.pl/muzyka-ze-skandynawii-jak-cieply-letni-deszcz

Kraak & Smaak - "Plastic People"
http://www.kraaksmaak.com/
http://www.myspace.com/kraaksmaak

Mr. Scruff - "Ninja Tuna"
http://www.mrscruff.com/
http://www.myspace.com/mrscruffofficial
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/mr-scruff-ninja-tuna

Santogold - "Santogold"
http://www.santogold.net/
http://www.myspace.com/santogold

The Herbaliser - "Same as It Never Was"
http://www.herbaliser.com/
http://www.myspace.com/theherbz

The Presets - "Apocalypso"
http://www.thepresets.com/deterioration_alternate.html
http://www.myspace.com/thepresets

TV on the Radio - "Dear Science"
http://www.tvontheradio.com/
http://www.myspace.com/tvotr
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/tv-on-the-radio-dear-science

+ Michael Jackson - "25th Anniversary of Thriller" (reedycja)
http://www.michaeljackson.com/
http://www.myspace.com/michaeljackson


10 POLSKICH PŁYT ROKU 2008:

Afro Kolektyw - "Połącz kropki"
http://afrokolektyw.elysium.pl/
http://www.myspace.com/afrokolektyw
UWOLNIJ MUZYKE:
wideowywiad: http://www.uwolnijmuzyke.pl/afro-kolektyw-2
utwór dnia: http://www.uwolnijmuzyke.pl/utwor-dnia-77

Contemporary Noise Sextet - “Unaffected Thought Flow”
http://www.myspace.com/cnquintet
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/contemporary-noise-sextet-unaffected-thought-flow

Kamiński i Brożek - "Jestem Tylko Człowiekiem"
http://www.myspace.com/kaminskiibrozek

Lachowicz - "Runo"
http://www.lachowicz.eu/
http://www.myspace.com/jaceklachowicz

Loco Star - "Herbs"
http://www.myspace.com/locostarmusic
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/loco-star-herbs
wideowywiad: http://www.uwolnijmuzyke.pl/loco-star
wideosesja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/loco-star-2

Masala - "Cały Ten Świat"
http://www.myspace.com/masalasound
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/masala-caly-ten-swiat-2
wywiad: http://www.uwolnijmuzyke.pl/zapewniamy-pelne-spektrum-doznan-wywiad-z-zespolem-masala
relacja z koncertu: http://www.uwolnijmuzyke.pl/masala-w-lodzi-kaliskiej

Płyny - “Rzeszów - St.Tropez”
http://plyny.net/
http://www.myspace.com/plynyband
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/plyny-rzszow-sttropez
wideowywiad: http://www.uwolnijmuzyke.pl/plyny
na próbie: http://www.uwolnijmuzyke.pl/plyny-sesja-na-probie

Osjan - "Po Prostu"
http://www.osjan.art.pl/
http://www.myspace.com/poprostuosjan

Silver Rocket - "Tesla"
http://www.silverrocket.pl/
http://www.myspace.com/silverrocketpl
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/silver-rocket-tesla
utwór dnia: http://www.uwolnijmuzyke.pl/utwor-dnia-27-2

Wojtek Mazolewski - "Grzybobranie"
http://www.myspace.com/wojtekmazolewski
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/wojtek-mazolewski-grzybobranie

+ Franek Kimono - "Franek Kimono" (reedycja)
http://www.franekkimono.com/
http://www.myspace.com/franekkimono


DEBIUT ROKU (zagranica):

Empire of the Sun - "Walking On A Dream"
http://www.walkingonadream.com.au/
http://www.myspace.com/empireofthesunsound
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/empire-of-the-sun-walking-on-a-dream


DEBIUT ROKU (Polska):

L.Stadt - "L.Stadt"
http://www.lstadt.com/
http://www.myspace.com/lstadt
UWOLNIJ MUZYKE:
relacja z koncertu 1: http://www.uwolnijmuzyke.pl/lstadt-w-klubie-luka-relacja
relacja z koncertu 2: http://www.uwolnijmuzyke.pl/fotorelacja-z-koncertu-lstadt


PORAŻKA ROKU (zagranica):

The Killers - "Day & Age"
http://www.thekillersmusic.com/
http://www.myspace.com/thekillers
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/the-killers-day-age

PORAŻKA ROKU (Polska):

Maria Peszek - "Maria Awaria"
http://www.maria-awaria.pl/
http://www.myspace.com/marysiapeszek
UWOLNIJ MUZYKE:
recenzja: http://www.uwolnijmuzyke.pl/maria-peszek-maria-awaria

+ Feel jako najlepiej sprzedający się zespół w 2008 roku...


KONCERT ROKU:

Wyclef Jean na Orange Warsaw Festival (6. września 2008)
Mimo że nie jestem fanką tego wykonawcy, to jego koncert w Warszawie był zdecydowanie wydarzeniem roku. Artysta był zakontraktowany na godzinę. Grał przez prawie 4. A gdyby nie wyraźny sprzeciw organizatorów, grałby pewnie do rana. Zrobił jeden wielki show: świetna interakcja z publicznością, kapitalnie zagrane hity, zaangażowanie i dużo poczucia humoru. Ba, publiczność przeżyła nawet chwile grozy, kiedy to Wyclef wspiął się na rusztowanie dla akustyków i stamtąd śpiewał swoje piosenki. Był też konkurs breakdance'owy i dyskoteka na scenie, i mnóstwo innych zaskakujących sytuacji, na których opisanie musiałabym poświęcić jeszcze dużo tekstu. Jestem pewna, że KAŻDY kto przybył wtedy na Plac Defilad, wspomina ten koncert jako jedno z najmilszych wydarzeń mijającego roku. Jeśli ciężko Wam uwierzyć na słowo, proponuję obejrzeć to nagranie i poczytać komentarze pod nim umieszczone:

http://www.orangewarsawfestival.pl/



WYDARZENIE ROKU:

Sacrum Profanum (Kraków, 14.-21. września 2008)
Mimo, że nie mam najlepszych wspomnień z tego festiwalu [patrz: Relacja z jednego dnia festiwalu Sacrum Profanum], to jednak niezaprzeczalnie Sacrum Profanum był dla mnie najatrakcyjniejszym wydarzeniem minionego roku. Wyborowy zestaw artystów (w tym roku prezentowano dorobek niemieckiej awangardowej sceny muzycznej: Kurt Weill, Hans Werner Henze, Karlheinz Stockhausen, Helmut Lachenmann, Wolfgang Rihm + 3 x Kraftwerk) i wykonawsto na najwyższym poziomie (m.in. London Sinfonietta, Ensemble Modern, Theatre of Voices).
http://www.sacrumprofanum.pl/
http://www.myspace.com/festivalsacrumprofanum
UWOLNIJ MUZYKE:
http://www.uwolnijmuzyke.pl/relacja-z-jednego-dnia-festiwalu-sacrum-profanum

--------------------------
http://www.uwolnijmuzyke.pl/podsumowanie-roku-2008
http://www.uwolnijmuzyke.pl/podsumowanie-roku-2008-anca
http://www.uwolnijmuzyke.pl/podsumowanie-roku-2008-przez-polskich-wykonawcow
--------------------------

czwartek, 29 stycznia 2009

Empire Of The Sun - “Walking On A Dream”



Na formację tę trafiłam zupełnie przez przypadek, buszując gdzieś po portalu last.fm (aaach, dziękuję twórcom za ten cudowny wynalazek!). Uwagę mą od razu zwróciło zdjęcie przy jakiejś piosence. “Hmmm, nietuzinkowy imidż. Zaraz, zaraz! Coś mi to przypomina… Star Wars?! Ale… Nazwa! Empire Of The Sun?! Eeeej, filmy mi się nie zgadzają!” Zaintrygowana, czym prędzej sprawdziłam jak to “coś” brzmi. “Pierwsze dźwięki “Walking On A Dream” - przyjemnie bujające… Ooo, jest i teledysk…” (…)

Efekt był taki, że nie mogłam przez ponad godzinę oderwać wzroku od monitora wciskając na okrągło przycisk PLAY i zastanawiając się czy bardziej podoba mi się muzyka, czy może nakręcony do niej obraz (o świetnym tekście już nie wspominając). Teledysk jest kosmiczny - dwóch dziwnie wyglądających kolesi: jeden w wymalowanych oczach i abażurem z dzyndzlami na głowie, drugi w przykrótkiej marynarce, z gołą klatą i błękitnymi koralami, demonstrujący abstrakcyjne i niezrozumiałe miny oraz gesty. Dodam, że wszystko dzieje się na tle wspaniałych widoków szanghajskiej metropolii. Taaak, stanowczo reżyser miał jakąś wizję! Sprawdźcie to:



Nie trzeba było mnie namawiać na przesłuchanie całego albumu. Okazało się, że jest to coś, co bardzo lubię, czyli nowoczesny, melodyjny pop z nawiązaniami do różnych stylów. Pierwsze skojarzenia po wysłuchaniu połowy płyty - uderzające podobieństwo aranży do hitów lat 80-tych, takich jak “Learning To Fly” Toma Petty’ego, “Betty Davis Eyes” Kim Carnes czy “Time After Time” Cyndi Lauper. Potem charakter nieco się zmienia, od idyllicznego instrumentalnego fragmentu “Country” (gitara akustyczna, na której tle wchodzi motyw przypominający piosenkę tytułową “Twin Peaks”), przez funkowe “Swordfish Hotkiss Night” (niczym “Sexyback” Justina Timberlake’a), aż do spokojnego, lirycznego wyciszenia - “Without You”.

Taki twór mógł powstać tylko w głowach ekscentrycznych osobowości. Wiedziałam, że skądś kojarzę te postacie. Nie myliłam się. Duet ten tworzą Luke Steele (lider zespołu The Sleepy Jackson) i Nick Littlemore (połowa elektronicznej formacji Pnau). Obydwaj pochodzą z Australii. Rok temu Steele gościnnie wziął udział w nagrywaniu płyty Pnau, użyczając swojego charakterystycznego głosu - widocznie panom dobrze się współpracowało i dzięki wzajemnym inspiracjom stworzyli ten niekonwencjonalny koncept album.

Muzycy mówią, że nie konkurują z innymi zespołami, bo… sami nie są zespołem. “Jesteśmy tym czym chcemy być. To co robimy jest jak niekończąca się opowieść. Tu nie chodzi tylko o muzykę, ale o coś więcej: o ludzi, o przygodę, o przeżycia i doświadczenia”. Nieprzypadkowo pierwszy singiel był kręcony w Chinach, następny (”We Are The People”) w Meksyku, a kolejne powstaną w Islandii i gdzieś w Afryce. Każda piosenka będzie ekranizowana w różnych częściach świata (jako wielkiego i różnorodnego imperium - co wiąże się z nazwą projektu).

Płyta jest więc wyjątkowa. Od jakiegoś czasu jestem oczarowana jej brzmieniem i jak dotąd jeszcze mi się ona nie znudziła. Uwielbiam nucić sobie melodie falsetowych chórków Steele’a z “Half Mast” czy “Delta Bay” albo popląsać przy pulsującym rytmie “Tiger By My Side”, tudzież “Standing On The Shore”. Album jest idealny na parkiet i do słuchania leżąc wygodnie na kanapie z zamkniętymi oczami (bo wtedy momentalnie te uroczo zaaranżowane, melodyjne piosenki wprawiają człowieka w błogi nastrój…)

PS Australijski rynek muzyczny staje się coraz ciekawszy i coraz bardziej atrakcyjny. Im więcej artystów stamtąd poznaję, tym bardziej pragnę tam zamieszkać! (oczywiście równie mocno zachęcają mnie uroki tamtejszego klimatu, fauny i flory…)
PS 2 Płyta dostępna jest od października, ale tylko w Australii, w Europie ma pojawić się na początku 2009 roku.

--------------------------
http://www.walkingonadream.com.au/
http://www.myspace.com/empireofthesunsound
http://www.lastfm.pl/music/Empire+Of+The+Sun
http://pl.youtube.com/watch?v=0mcFdcT5WpY - jak powstawał teledysk “Walking On A Dream”
http://pl.youtube.com/watch?v=ZHetr-3QjeI - teledysk “We Are The People”
--------------------------

środa, 28 stycznia 2009

Maki i Chłopaki - współcześni Jankowie Muzykanci?



“Siedem dziewcząt z Albatrosa, ale ty najpiękniejsza, najpierw sto lat samotności potem parę godzin szczęścia…” - to fragment tekstu jednej z piosenek Maków i Chłopaków. Pewnie nie tylko mnie od razu nasuwa on skojarzenie z nieśmiertelnym szlagierem Janusza Laskowskiego o niejakiej Beacie. Chociaż stylowo te dwie piosenki nie pasują do siebie, to w twórczości zespołu z Mrozów słyszalne są wyraźne nawiązania do estetyki muzycznej sprzed kilkudziesięciu lat.

Członkowie grupy zresztą sami się do tego przyznają: “Muzycznie jest to połączenie prostej piosenki bigbeatowej z brzmieniem gitar produkcji koreańskiej. W sferze tekstowej dominują opowieści o ciężkich losach współczesnych Janków Muzykantów, co zamiast skrzypiec mają gitary na prąd, pojawiają się tez tematy miłosne.”

Rzeczywiście, słuchając piosenek Maków i Chłopaków, nie sposób pozostać obojętnym na te konotacje. Zwłaszcza jeśli ma się okazję doświadczyć bezpośredniej ich prezentacji w postaci koncertu. Mnie udało się dostać na ich występ (który transmitowany był również na żywo przez łódzkie Studenckie Radio Żak) i wspominam go bardzo mile. Kameralna, przyjazna atmosfera sprzyjała dostrzeganiu sentymentalnych (zwłaszcza w warstwie tekstowej) odniesień do big-beatowej twórczości zespołów lat 60-tych i 70-tych. Infantylność i swego rodzaju naiwność tekstów w takim ujęciu uznaję tylko za zaletę. Treść dodatkowo podbudowana jest prostą akordową muzyką (choć niewątpliwie pomysłową - częste zmiany metrum, tempa i charakteru).

Panowie muzycy pozostawili po sobie pozytywne wrażenie. Okazuje się, że potrafią zagrać równy, skoczny koncert, dając z siebie mnóstwo pozytywnej energii (a tej akurat im nie brakuje - zwłaszcza perkusiście, któremu podczas grania notorycznie łamią się pałki). Zarówno z ich zachowania jak i muzyki przebija naturalność i otwartość. I może to jest właśnie klucz do sukcesu w czasach, w których niemalże wszystko stylizuje się i robi na pokaz?

NA STRONIE www.uwolnijmuzyke.pl ZDJĘCIA -> tutaj
--------------------------
http://www.myspace.com/makiichopaki
http://www.lastfm.pl/music/Maki+i+Ch%C5%82opaki
--------------------------

wtorek, 27 stycznia 2009

Żelazna Dziewica w wersji bardziej soft, czyli Baaby Kulki interpretacje



Iron Maiden - zespół działający od ponad 30 lat, żywa legenda muzyki heavymetalowej. Jedna z najwybitniejszych formacji tego gatunku. Kultowa grupa dla wielu nosicieli długich włosów, glanów i plecaków - kostek. Znaki rozpoznawcze: ostre gitarowe riffy, dynamiczna sekcja perkusyjna, mocno zarysowana linia basu i niesamowity wokal Bruce’a Dickinsona. Czy kiedykolwiek przeszło Wam przez myśl, że ich utwory mogą zabrzmieć w rytmie bossa novy albo z jazzująco-funkowym zabarwieniem? Ba! Czy byłoby to w ogóle możliwe? I kto dopuściłby się takich aranżacji?

Oto odpowiedź: Baaba Kulka. To projekt, w którym udział biorą muzycy jazzowego zespołu Baaba: Bartosz Weber (gitara, znany także jako członek Mitch&Mitch), Macio Moretti (perkusja, również udziela się w Mitch&Mitch oraz Starzy Singers), Piotr Zabrodzki (gitara, inaczej Mista Pita) i Tomasz Duda (saksofon, grywa także w Saxofort, Pink Freud) oraz Gabriela Kulka - utalentowana wokalistka, pianistka i kompozytorka muzyki z pogranicza rocka, jazzu i kabaretu. Zestawienie tylu błyskotliwych muzycznych osobowości musiało dać efektowne rezultaty.

W zamyśle miało to być jednorazowe przedsięwzięcie, hołd dla wiekowego zespołu, okazjonalny występ przed kolejną wizytą muzyków Iron Maiden w Polsce. Jednak po sukcesie, jaki odniósł projekt koncertem w Hard Rock Cafe, członkowie jego postanowili kontynuować swoją inicjatywę i udać się w trasę po kraju, która (nie mogło być przecież inaczej) również okazała się wielce udana. Dzięki temu już niedługo możemy spodziewać się płyty studyjnej Baaby Kulki, grającej covery Iron Maiden.

Na razie nowe wersje utworów Bruce’a D. & co. usłyszeć można tylko na koncertach. I na YouTube. Filmiki nie oddają jednak nawet w namiastce tej fantastycznej atmosfery, która wytwarzana jest pomiędzy muzykami Baaby Kulki a publicznością. Ja miałam szczęście doświadczyć i poczuć ją podczas jednego z koncertów w klubie Jazzga w Łodzi (11.12.2008), o którym będzie się pewnie jeszcze długo opowiadać.

Od strony muzycznej materiał prezentuje się zacnie. Niektóre wersje piosenek są zrobione “w duchu” ironowskim (”Children Of The Damned”, “Ghenghis Khan”, “Clairvoyant”), niektóre odważnie przearanżowane, zupełnie odbiegają od pierwowzoru (”Still Life” jako bossa nova, subtelnie zagrany “Flight Of The Icarus”, kołyszący “The Number Of The Beast”). Interesująco brzmią solówki gitarowe grane z wirtuozerią na saksofonie przez Tomka Dudę oraz delikatna barwa głosu Gaby Kulki, tak różna przecież od zachrypniętego wokalu Dickonsona.

Nie sposób opisać całego koncertu w kilku zaledwie zdaniach, śmiem jednak twierdzić (porównując materiały dostępne na YouTube), że mógł być on nawet lepszy niż w Hard Rock Cafe. Przyciemnione światło, mała przestrzeń, tłum ludzi, bezpośredni kontakt z artystami - specyficzna aura Jazzgi potrafi zauroczyć. Poza tym, niejaki Witek - bywalec łódzkich koncertów, swoim dość kontrowersyjnym zachowaniem dał się we znaki nie tylko publiczności, zirytowanej momentami jego nadpobudliwością, jak i zespołowi, wtrącając co chwila swoje przysłowiowe “3 grosze” między piosenkami. Niezaprzeczalnie jednak jego występ był wydarzeniem wieczoru. Podczas gdy zespół zaczął grać “Hallowed Be Thy Name”, Witek zaśpiewał wraz z nimi. Przerwali, Gaba wręczyła mu mikrofon i całą piosenkę wykonał już on sam. Nagranie tego fragmentu jest dostępne do obejrzenia (tutaj ). Byliśmy nawet świadkami utworzenia się nowej formacji - Odbyt, z kolegą Witkiem w roli wokalisty!

Drugim niezapomnianym fragmentem koncertu był jego finał, a mianowicie odśpiewane na stojąco patetyczne intro z płyty “Killers”, utwór “The Ides Of March”, zakończony porywającym refrenem “Jesteś lekiem na całe zło” Krystyny Prońko. Po prostu trzeba to zobaczyć!

“The Ides Of March”

Jak widać koncertowa forma zespołu jest wyśmienita. Ciekawa teraz jestem jak zabrzmią covery Iron Maiden na płycie. Oby tylko nie trzeba było nam czekać zbyt długo na to wydawnictwo.

NA STRONIE SPORO ZDJĘĆ! - www.uwolnijmuzyke.pl (dokładnie w tym miejscu)

--------------------------
http://www.baaba.org/
http://www.myspace.com/baabapoopemusique
http://www.gabakulka.com/
http://www.myspace.com/gabrielakulka
http://www.youtube.com/watch?v=4JUCiWKXXys - “Still Life” w rytmie bossa novy
http://www.youtube.com/watch?v=z8-zseL31Cs - jak powstał Odbyt

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Ja Mmm Chyba Ściebie, czyli Punkowa Grupa Rozweselająca



“Ja Mmm Chyba Ściebie to Punkowa Grupa Rozweselająca stworzona przez światopoglądowych mutantów z popsutymi hamulcami. Mimo to, co ważne, jest to również jedyny PGR mający za zadanie żeby było fest miło.” Tyle możemy wyczytać z ich profilu MySpace. Albo ze strony: “Ja Mmm Chyba Ściebie to pięciu nieokrzesanych śmiałków, podśpiewywaczy. Odnaleźli się kiedyś w dalekiej krainie, z dala od pięciolinii, gam i wszelakich partytur.” Nie wiem jak Was, ale mnie przekonują już same te opisy :)

Fanką zespołu stałam się zanim jeszcze ich usłyszałam, bowiem połowa składu to członkowie najlepszego według mnie polskiego kabaretu Łowcy.B: Mariusz Kałamaga - Basen (Wojciech Weekend), Sławek Szczęch - Zlew (Wlew) oraz Bartek Góra - Góra (Pan Góra od garów - kuchcik wszystkich Superbohaterów). Drugą połowę stanowią: Jakub Wesołowski - Jego Szerokość Przeszkadzajka, Sławomir Wierny - Ojciec Sławek i Przemysław Zeliasz-Hoang - Ciocio San Q (oraz ich kochany i wspaniały Plastic Little HellPer: LTZ Krzyś Kaluszka).

Panowie robią niezłe show. Chociaż to i tak mało powiedziane. Po pierwsze - wizerunek sceniczny jest perfekcyjnie opracowany. Każdy członek zespołu ma swój kostium o określonym kolorze, co jest nie bez znaczenia - np. wietnamskiej piosenki nie może wykonywać nikt inny tylko Ciocio San Q w żółtym stroju, w Pana Mikołaja wcielić się może tylko Jego Szerokość Przeszkadzajka, który jest cały czerwony, a Ojciec Sławek nie może mieć na sobie przecież nic innego jak czarną pelerynę.

Po drugie, cały ten spektaklo-koncert sprawia, że wychodząc z niego bolą policzki. Od nadmiaru śmiechu (przytoczę tu parę zabawnych sytuacji z koncertu, w którym miałam okazję uczestniczyć 10.12.08 w klubie Wytwórnia w Łodzi), bo niech mi ktoś powie jak można pozostać poważnym, kiedy słyszy się tekst “Foczek” albo “Hesusa” czy “To Tu To Tam”, mając dodatkowo przed sobą tych sześciu ekscentryków wykonujących komiczne ruchy i komentujących zabawnie w przerwach między piosenkami wszystkie interakcje z publicznością? No jak?

Nie będę zdradzać wszystkiego co się na ich koncertach dzieje, powiem natomiast że warto się wybrać, choćby po to żeby zobaczyć ręce Ojca Sławka i Człowieka - Minetaura! I żeby nauczyć się piosenki wietnamskiej z ósmym słowem składającym się z trzech “tam tam tam”! Albo usłyszeć jak Górniczo-Hutnicza Orkiestra Dęta robi nam te kebaby! Albo…

A tutaj możecie obejrzeć fragmenty występu z Łodzi:


ZDJĘCIA Z KONCERTU NA STRONIE www.uwolnijmuzyke.pl (tutaj) !
--------------------------
http://www.myspace.com/jammmchybasciebie
http://www.sellaband.com/jammmchybasciebie/
http://pl.youtube.com/watch?v=1SVdbAtF_xI - Kiedy Hesus Śmigus Dyngus
--------------------------

sobota, 24 stycznia 2009

The Killers - “Day & Age”



…widzę nieznaczną tendencję zwyżkową. W stosunku do “Sam’s Town”, bo stworzenie czegoś na miarę “Hot Fuss” nadal jeszcze pozostaje poza zasięgiem obecnych możliwości i preferencji muzycznych The Killers. Brandon Flowers, lider zespołu, mówi, że “Day & Age” ma być kontynuacją i rozwojem tego, co zaprezentowali na drugiej płycie. I tak w istocie jest, a szkoda…

Jeszcze kilka lat temu zachwycona byłam debiutanckim albumem tej formacji. Zawarte na nim były proste, ale świeże i przebojowe numery oraz mnóstwo energii. Nawet do tej pory zdarza mi się z sentymentu odtworzyć “Somebody Told Me” czy “Smile Like You Mean It”. Drugi krążek natomiast tak mocno mnie rozczarował, że pozostawię go bez komentarza. Podobnie jest zresztą z najnowszą produkcją - na mnie bynajmniej “szału nie robi”.

Po pierwszym i drugim przesłuchaniu nic konstruktywnego powiedzieć o tych nagraniach nie mogę. Żaden utwór nie przykuwa mojej uwagi, żadnej melodii nie mogę zanucić z pamięci, wszystko zlewa mi się w jedno, zero emocji… Brnę więc w to dalej. W końcu - siłą rzeczy zaczynam rozróżniać poszczególne piosenki i wyłapywać co ciekawsze fragmenty.

Zdecydowanie najlepszym punktem krążka jest “Spaceman” - jedyna w miarę żywotna propozycja. Wyróżnia się także “Joy Ride” i “I Can’t Stay” - ale tylko i wyłącznie dzięki saksofonowym wstawkom. Wspomnieć należy jeszcze o pierwszym singlu, który został trafnie wyselekcjonowany - “Human” słucha się całkiem znośnie. W sumie całej płyty słucha się znośnie, tylko jakoś nic potem w głowie nie zostaje, bo: wszystko jest zbyt podobne do siebie, melodie zahaczają często o banał, a w połączeniu z przytłaczającymi niekiedy aranżami piosenki brzmią przesadnie pompatyczne. Poza tym słychać tu i ówdzie jakieś nieciekawe country (”A Cripping Blow”) albo zawodzenie typu “u cioci na imieninach” (”Neon Tiger”).

Nie rozumiem zachwytów zagranicznej prasy nad tym albumem. “Day & Age” pretendentem do albumu roku?! Niekoniecznie… Nie mam awersji do tego zespołu, ale z każdą kolejną płytą The Killers stają się dla mnie coraz bardziej przewidywalni i coraz mniej interesujący. Niestety Panowie, krążek ten odkładam na półkę i czekam na kolejną Waszą propozycję.

--------------------------
http://www.thekillersmusic.com/
http://www.thekillers.co.uk/
http://www.myspace.com/thekillers
--------------------------

czwartek, 22 stycznia 2009

Masala - “Cały Ten Świat”


Niedawno ukazał się długo oczekiwany, drugi longplay zespołu Masala pt. “Cały Ten Świat”. Jak można domyślić się już po samym tytule, na płycie znajdziemy muzyczną mieszankę kulturową z całego świata. Jednak, jak podkreślają członkowie zespołu, Masala to oprócz oryginalnej muzyki, także ważny przekaz tekstowy.

“Cały Ten Świat” to płyta w całości energetyczna. Wszystkie utwory oparte są na wyrazistej, dynamicznej i żywiołowej bazie rytmicznej. Na tę warstwę nałożone są melodyjne frazy, oparte na dalekowschodnich skalach muzycznych, które nadają egzotycznego smaku tej płycie. W nagraniach wykorzystano prawdziwe instrumentarium rejonów azjatyckich i bałkańskich, takie jak sarangi, kemancze, cura, darabuka, dhol, tabla, bendir, cajon i sitar. Dodatkowo do udziału zaproszono wielu oryginalnych gości: sitarzystę Tomka Osieckiego, wokalistów: Rasm Al Mashan z Jemenu, Gosię Orczyk oraz Michała Rudasia, beatboxera Bladego Krisa, grającego na lirze korbowej Maćka Cierlińskiego, pakistańskiego bębniarza Mittu Sain’a, węgierskiego wirtuoza drumli Aarona Szylagię i członków grupy Yerba Mater: Sebastiana Więlądka oraz Rafała Mamińskiego.

Nie mniej istotny od warstwy muzycznej jest wokal. W większości piosenek w tej roli udziela się raper Duże Pe, który odpowiedzialny jest także za teksty. A tematyka ich jest dość kontrowersyjna. Prosto i dobitnie, szczerze i bez żadnych ogródek poruszane są problemy współczesnej cywilizacji. Mowa jest o braku perspektyw na przyszłość, ogólnie panującej nietolerancji i wrogości. Ostatecznie jednak treść płyty nie ma wydźwięku pesymistycznego. Jest wręcz odwrotnie - chodzi o pozytywny przekaz, o wiarę w przyszłość i w to, że możemy coś zmienić, zaczynając w pierwszej kolejności od swojego własnego postępowania.

Zespół Masala tworzą ludzie z pasją. Zadziwiające jest w jaki sposób tak eklektyczna mieszanka muzycznych inspiracji znajduje “złoty środek” w ich muzyce (członkowie kolektywu określają ją mianem “elektro-etno-dancehall-rap-punk’n’ bass” - sama bym chyba tego lepiej nie ujęła). Każde ich wydawnictwo jest ciekawostką na polskim rynku muzycznym - nie inaczej jest z najnowszym krążkiem. Dbałość o produkcję, profesjonalizm, zaangażowanie (zwłaszcza w warstwie tekstowej), niebanalne pomysły, mnóstwo świadomych nawiązań do różnych stylów oraz znakomici goście, ubarwiający jeszcze dodatkowo bogaty asortyment brzmień - wszystko to świadczy o atrakcyjności i zjawiskowości tego projektu.

To jednak nie jest jeszcze ostatnie słowo. Muszę trochę ponarzekać, bo zabrakło mi czegoś na tej płycie w porównaniu do debiutu, czegoś, co przeważyło szalę w mojej osobistej hierarchii na korzyść pierwszego krążka. A mianowicie - odrobiny oddechu. Płyta ma szaleńcze tempo, mało jest na niej fragmentów pozwalających na chwilę odpoczynku i zadumania, nie ma niestety tych chilloutowych, swobodnie snujących się motywów orientalnych, które były niewątpliwym rarytasem poprzedniego krążka. Domyślam się jednak, iż ma to związek z całościową koncepcją i tematyką płyty. Mimo tego drobnego szkopułu, krążka tego i tak zdecydowanie świetnie się słucha!

Aha - i jeszcze jedno: stanowczo polecam koncerty, bo nie dość że z płyty muzyka Masali brzmi wspaniale, to na żywo prezentuje się ona re-we-la-cyj-nie, ze 100 razy większym powerem! Kto był - ten wie. :)

--------------------------
“Zapewniamy pełne spektrum doznań” wywiad z zespołem
relacja z koncertu w Łodzi Kaliskiej + dużo zdjęć - tutaj
http://www.myspace.com/masalasound
http://pl.wikipedia.org/wiki/Masala_(grupa_muzyczna)
--------------------------

środa, 21 stycznia 2009

Tempfolder. Łódź Kaliska.

Zespół Tempfolder to projekt elektroniczno-jazzowy. W skład tria wchodzi trzech muzyków: Augustyn Maciejowicz, Witold Skrzypczak oraz Jakub Sosnowski. Mimo iż panowie reprezentują ambitną i interesującą muzykę, łódzka publiczność niestety ich nie doceniła. A szkoda, bo jest czego żałować.



Koncert okazał się wielką klapą, ponieważ… prawie nikt na niego nie przyszedł. Nie wiem czy to przez zbyt słabą promocję, czy inne równoległe wydarzenia tego wieczoru, w każdym razie lokal świecił pustkami. Kiedy zespół wszedł wreszcie na scenę, poza kilkoma dosłownie osobami siedzącymi przy stolikach, obecni byli sami fotoreporterzy (było ich chyba z sześcioro). Widok pstrykających fotografów kontrastował wymownie z pustą przestrzenią poza nimi.

tempfolder-03.jpg

Najbardziej nieprzyjemny okazał się moment, w którym nieco podchmielona para (skąd oni się tam wzięli?!) zaczęła dogadywać i zaczepiać członków zespołu odzywkami typu: “napijcie się czegoś, bo Wam nie idzie” (oczywiście brzmiało to bardziej wulgarnie). Jednak szczyt zażenowania osiągnęłam w momencie, kiedy to towarzyszka owego podchmielonego pana, który to wykrzyknął, zaczęła wyć i przeszkadzać członkom zespołu grać jeden ze swoich utworów oraz utrudniać tym samym odbiór muzyki wszystkim zebranym. Najgorsze było jednak to, że nikt ich stamtąd nie wyprosił - gdzie był w tym czasie ktoś z organizatorów?


Sama muzyka formacji Tempfolder bardzo dobrze prezentowała się na żywo. Brawa też dla zespołu za zachowanie stoickiego spokoju i niereagowanie na głupie zaczepki (ja bym chyba nie wytrzymała). Na pewno jest to projekt wart uwagi (za rekomendację niech świadczy fakt, iż ich płytę zmasterował Marcin Cichy z formacji Skalpel). Tym większy zawód, że muzycy nie zostali należycie docenieni. Miejmy nadzieję, że przykre wspomnienia szybko się zatrą i Tempfolder zagra jeszcze kiedyś w Łodzi.


--------------------------
http://www.myspace.com/tempfolder
http://tempfolder.wordpress.com/
--------------------------

wtorek, 20 stycznia 2009

Mike Reed’s Loose Assembly w Jazzdze



Jazzga jest jednym z najciekawszych muzycznych miejsc na mapie Łodzi. Wyróżnia się zdecydowanie repertuarem koncertowym na tle innych lokali zapraszając artystów atrakcyjnych, ale niszowych. Tym razem (19.11) koncertował tam Mike Reed ze swoim luźnym zgromadzeniem.

Popis był niesamowity, hipnotyzujący. Muzycy zgrabnie przechodzili od jednego nastroju do drugiego, od mainstreamu, poprzez free jazz, smooth jazz, cool jazz czy swing. Wszystko to z dużą dawką finezji i kapitalnie zgranej improwizacji w formie kilku długich setów.

Muzycy, jak było widać od pierwszej chwili, to profesjonaliści w każdym calu: urocza Tomeka Reid - wiolonczelistka, rasowy kontrabasista Josh Abrams, fenomenalny Jason Adasiewicz grający na wibrafonie, Greg Ward - świetny saksofonista oraz lider i perkusista - ujmujący Mike Reed.

Fantastyczne pomysły harmoniczne, potężny warsztat muzyczny (po stanie pałek od wibrafonu czy perkusji można było wywnioskować, że muzycy nie oszczędzają się podczas grania koncertów), nastrojowy klimat, absorbujące sola instrumentalne oraz sympatyczne monologi pana Reeda zapewniły słuchaczom miły i odprężający wieczór przy dobrej muzyce.

Skończywszy koncert, nie zauważyłam nawet jak szybko minął mi czas. Za szybko. Bo chciałabym jeszcze… i jeszcze! Cóż, pozostaje mi teraz tylko wyczekiwanie na następny występ Mike Reed’s Loose Assembly, który będę miała okazję zobaczyć i usłyszeć. A jeżeli taka nadejdzie - uczynię to na pewno!

--------------------------
http://www.mikereedmusic.com/
http://www.chicagoreader.com/features/stories/mikereed/ - artykuł o liderze zespołu
--------------------------

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Zespół Öszibarack nakręcił teledysk podczas koncertu


13.11 w klubie Łódź Kaliska wystąpił zespół Öszibarack. Nie był to jednak zwykły koncert, ponieważ podczas niego kręcone były sceny do debiutanckiego filmu Marcina Latałło “Trzy uściski dłoni”. Podjął się on również wyreżyserowania najnowszego teledysku Öszibarack “Liquify”, co również miało miejsce tego wieczoru. I może właśnie z tego powodu koncert okazał się niezbyt udany.

Obecności kamer, aparatów i świateł nie dało się nie zauważyć. Miałam wrażenie, że wszystkie te dodatkowe atrakcje onieśmielają zgromadzonych na koncercie ludzi, a na pewno nie pozwalają się im dostatecznie rozluźnić i wczuć w muzykę. Poza tym niejednokrotnie reakcje publiczności wydawały sie nienaturalne i wymuszone (z jednej strony za sprawą statystów, którzy nazbyt wyraźnie eksponowali radość i euforię, z drugiej - mimo że był to koncert muzyki tanecznej, większość ludzi tylko niemrawo bujała się na boki).

Zespół zagrał poprawnie. Otworzył występ piosenką “Liquify”, którą zaprezentował z playbacku na potrzeby kręconego teledysku. Resztę koncertu Öszibarack grał już na żywo, jednak ja wcale nie odczułam różnicy pomiędzy tym pierwszym utworem a pozostałymi piosenkami. Nie wiem też czy uznać to za zaletę czy też wadę tego koncertu. Biorąc pod uwagę to, iż wrocławianie prezentują się na żywo na takim poziomie jak na nagraniu studyjnym, jest to niewątpliwa zaleta (czysty wokal, zgrane instrumentarium). Tylko, że ja nie odczułam także różnicy pomiędzy poszczególnymi piosenkami - większość brzmiała dla mnie zbyt podobnie do siebie, nie było praktycznie żadnego urozmaicenia. Po kilku numerach słuchanie stało się wręcz nużące.

Może inaczej odbierałabym to wszystko, gdyby poza sceną nie działo się aż tyle. Uwagę moją w większości zaprzątał nie zespół, lecz reżyser ze swoją ekipą. Niestety, całe to zamieszanie związane z kręceniem filmu i teledysku, skutecznie rozpraszało chyba nie tylko moją osobę. Dlatego mam nadzieję wybrać się kiedyś jeszcze raz na koncert zespołu Öszibarack, tym razem bez “dodatkowych atrakcji”.

--------------------------
http://www.oszibarack.pl/
http://www.myspace.com/oszibarack
--------------------------

niedziela, 18 stycznia 2009

Róisín Murphy po raz kolejny w Polsce

Ta niezwykle charyzmatyczna wokalistka, w związku z bardzo ciepłym przyjęciem jej występów w naszym kraju, obdarowała polskich fanów jeszcze jednym koncertem kończącym trasę “Overpowered”. Mimo że była to już jej czwarta wizyta w tym roku (wcześniej w styczniu w Krakowie i Warszawie, w lipcu na festiwalu Heineken Open’er w Gdyni), bilety wyprzedały się w mgnieniu oka, a koncert trzeba było przenieść z warszawskiego klubu Stodoła do większego pomieszczenia - Areny Ursynów.


Tuż przed Róisín wystąpił polski elektropopowy zespół Plastic. Moim zdaniem, support został dobrany idealnie. Melodyjne, skoczne piosenki z nowoczesną aranżacją, zakołysały zebraną pod sceną publicznością i umiliły czas oczekiwania na gwiazdę wieczoru.


I oto wreszcie cierpliwość została wynagrodzona - na scenie pojawiła się Róisín we własnej osobie, rozpoczynając występ chyba największym przebojem z ostatniej płyty - “Overpowered”. Artystka była w znakomitej formie wokalnej, potwierdzając to ponad dwugodzinnym nieprzerwanym śpiewem, połączonym z momentami niezwykle ekspresyjnym tańcem. Zmęczenia w jej głosie nie było jednak w ogóle słychać.

8.jpg

Setlista okazała się bardzo bogata, zarówno w hity z “Overpowered” (m.in. “You Know Me Better”, “Dear Miami”, fantastyczny “Primitive”, “Let Me know” z koncertowym intro oraz “Movie Star” w kompletnie zmienionym remiksie, który zabrzmiał o niebo lepiej niż wersja płytowa), jak i te z krążka poprzedniego (”Ruby Blue”, “Ramalama”). Sympatycznym akcentem było także włączenie do listy utworów piosenek Moloko (m.in. “I Can’t Help Myself”, “Dr Zee” czy “The Id”).


Podkreślić też trzeba profesjonalizm całego zespołu Murphy. Począwszy od dwóch chórzystek, które ekspresją niemalże dorównywały wokalistce, a na pewno idealnie ją dopełniały, na muzykach prezentujących wyszukane stylistycznie aranże skończywszy. Zespół wydawał się niezwykle zgrany.


Oczywiście uwagę publiczności przykuwał nie tylko wokal artystki, ale także ekstrawaganckie i surrealistyczne kreacje, które kilkakrotnie zmieniała podczas koncertu. Kapelusze w kształcie talerzy, pierzaste peleryny, przewieszone przez ramiona manekiny i kubraczek w kształcie sarenki (sic!) - to tylko niektóre z wyszukanych kostiumów jakie przywdziała tego wieczoru.

10.jpg

Całość koncertu była jednym wielkim, częściowo improwizowanym performancem scenicznym, przygotowanym w najdrobniejszych szczegółach (gesty, ruchy, kreacje). Mimo że na pierwszy rzut oka, wszystkie te zabiegi mogą wydawać się aż nazbyt przerysowane, to jednak taka po prostu jest cała Róisín - osobowość sceniczna i charyzma!


Wychodząc z koncertu słyszałam ze wszystkich stron tylko i wyłącznie entuzjastyczne wypowiedzi i okrzyki zachwytu. Miejsce koncertu również okazało się trafione, przede wszystkim ze względu na bardzo dobrą akustykę, o sporej przestrzeni nie mówiąc. Wrażenia z koncertu mam zatem tylko i wyłącznie pozytywne. Czekam teraz z niecierpliwością, na kolejny występ Róisín Murphy, tym razem z nowym materiałem, bo po tak gorącym przyjęciu jest bardziej niż pewne, że możemy się go już niebawem spodziewać.


-----------------
http://www.flickr.com/photos/aencea/sets/72157609000376084/ - foto z koncertu
http://roisin.paperheads.co.uk/
http://www.myspace.com/roisinmurphy
-----------------

sobota, 17 stycznia 2009

“Zapewniamy pełne spektrum doznań!” - wywiad z zespołem Masala



Zaraz po koncercie 30 X w klubie Łódź Kaliska w Łodzi, przeprowadziliśmy wywiad z muzykami zespołu Masala.

Rozmawiali z nami:

Rafał ‘Praczas’ Kołaciński - produkcja muzyczna, elektronika, fx
Marcin ‘Duże Pe’ Matuszewski - teksty, MC’ing
Bartłomiej ‘Bart’ Pałyga - sarangi, kemancze, cura, śpiewy gardłowe


UwolnijMuzykę: Pytanie na początek: jakie wrażenia po dzisiejszym koncercie?

DużePe: Jak powiem, że zajebiste to wytniecie [nie wycięliśmy ;) ], a więc: bardzo fajnie było.

Praczas: Graliśmy już któryś raz w Łodzi, drugi raz w tym miejscu i zawsze publiczność się tu świetnie bawi. Bardzo miło wspominamy łódzkie koncerty. Jeżeli miałbym wymienić miejsca, w których na koncertach panowała najlepsza atmosfera, to powiedziałbym, że w Łodzi i na Śląsku.

DużePe: Ostatnim razem nie grałem wtedy z Wami, bo dopadła mnie choroba. Ale naprawdę jestem pod wrażeniem dzisiejszego koncertu. Trochę powoli się na początku rozkręcało, ale weszliśmy na ścieżkę zrównoważonego wzrostu - o ile na starcie zaczęło się odrobinę ociężale, o tyle na koniec lokomotywa pędziła już z zawrotną prędkością!

UwolnijMuzykę: Spotkałam się z dwiema wersjami nazwy Waszego kolektywu: Masala i Masala Soundsystem. Która z nich jest prawidłowa?

Praczas: Obie są poprawne. Od kiedy zaczęliśmy grać koncerty jako żywy zespół, człon Soundsystem przestał funkcjonować. Oczywiście zdarza nam się grać imprezy pod nazwą Soundsystem - wtedy nie jest to tylko prezentowanie autorskiego materiału, ale także i innych artystów oraz naszych gości. Najprościej można to ująć w ten sposób: Masala - jak gramy koncert, Masala Soundsystem - jak gramy imprezę.

UwolnijMuzykę: Na stronie Masali wyczytałam, że określacie Waszą muzykę terminem: elektro-etno-dancehall-rap-punk’n'bass. Skąd pomysł na połączenie tak skrajnych gatunków?

DużePe: Samo tak wyszło. Ciężko w ogóle określić jednoznacznie to, co gramy - zapewniamy pełne spektrum doznań!

Praczas: Najlepiej jest tu przytoczyć znaczenie nazwy zespołu - masala, czyli mieszanka. Ale żeby wytłumaczyć to w bardziej zrozumiały sposób, ułożyliśmy ten wieloczłonowy termin.

UwolnijMuzykę: I tak mam wrażenie, że nie wyczerpuje on tego wszystkiego co można w Waszej muzyce usłyszeć.

DużePe: Tak, taaaak, ale wtedy to już nazwa nie zmieściłaby się w jednej linijce. [śmiech - przyp. red.]

ciąg dalszy wywiadu do poczytania tutaj

--------------------------
relacja z koncertu w Łodzi Kaliskiej + dużo zdjęć - tutaj
http://www.myspace.com/masalasound
http://pl.wikipedia.org/wiki/Masala_(grupa_muzyczna)
--------------------------

środa, 14 stycznia 2009

Matryoshka - “Zatracenie”


Zespół z Japonii o rosyjskiej nazwie Matryoshka wydał płytę o polskim tytule “Zatracenie”. Już samo zestawienie tych trzech odrębnych kulturowo krajów wydaje się intrygujące. Tym większe zaskoczenie, kiedy okazuje się, że muzyka grupy Matryoshka to coś pokroju islandzkiego zespołu Sigur Rós.

Na krążek ten trafiłam przypadkiem w sieci, zaciekawiona swojsko brzmiącym tytułem. Poszperałam trochę i dowiedziałam się w końcu czegoś więcej. Otóż zespół ten pochodzi z Tokyo, powstał w 2006 r., a tworzą go autor podkładów muzycznych Sen i wokalistka Calu. Niestety, etymologia nazwy nadal jest mi nieznana. Sensowny wydaje się jedynie fakt, iż pierwsza matrioszka (czyli rosyjska zabawka składająca się z drewnianych lalek, każdej mniejszej od poprzedniej) była wzorowana na japońskiej lalce przedstawiającej mędrca Fukurumę, co mogłoby wyjaśnić zainteresowanie tym elementem rosyjskiej kultury przez japońskich twórców. Jest to jednak tylko mój domysł. A polski akcent nadal pozostaje zagadką.

Wróćmy jednak do muzyki. Bez wątpienia jest ona elektroniczna. Aranżacje zaskakują bogactwem brzmienia, ale nie są one nachalne: łagodny podkład rytmiczny połączony z subtelnymi wave’ami. Mnie kojarzy się z twórczością Edwarda Shearmura (konkretnie chodzi mi o soundtrack do filmu “K-Pax”). Delikatny wokal Calu, dodaje tylko miękkości materiałowi. Momentami zdarzają się też odrobinę mocniej zarysowane fragmenty idące w stronę trip-hopu (jak np. Ezekiel), pomimo tego całość i tak pozostawia wrażenie “zawieszenia w czasie i przestrzeni”.

Oto próbka: “Sick Into The Sin”

Najlepsze zostawiłam na koniec: płyta ta (poza dwoma utworami) dostępna jest całkowicie za darmo do ściągnięcia na last.fm (tutaj). Produkcja jest naprawdę wysokich lotów, dlatego zachęcam do spróbowania tych jakże miłych i przyjemnych dla ucha dźwięków.

--------------------------
http://matryoshka.hp.infoseek.co.jp
http://www.myspace.com/matryoshkamusic
http://www.lastfm.pl/music/Matryoshka - pobierz “Zatracenie”
--------------------------

wtorek, 13 stycznia 2009

Płyny - “Rzeszów - St.Tropez”




Dość długo osłuchiwałam się z tą płytą przed przystąpieniem do pisania. Przede wszystkim dlatego, że szukałam jakiegoś wspólnego mianownika, który mógłby się zawrzeć w jednym, ale konkretnym zdaniu opisującym jaka właściwie jest ta muzyka. Nie znalazłam go. Odkryłam natomiast całe mnóstwo składowych elementów, które połączone w różnych proporcjach, porozsiewane na całym krążku, dają po prostu muzykę Płynów.


Początkowo wydaje się, że wszystko brzmi podobnie. Pozory - więcej tu eklektyzmu niż spójności, co niekoniecznie musi być wadą. Może jedynie pod względem tempa piosenki niewiele się różnią: większość utrzymana jest w umiarkowanym.

Jaki to gatunek? Najwięcej tu popu, ale widoczne są odniesienia do muzyki gitarowej, jazzowej (zwłaszcza improwizowany “Difficult Listening”), nu-jazzowej, latino, a nawet reggae. Inspiracje są całkiem czytelne - jest wymieniony w piosence “Rower Kosmos” David Bowie i Manu Chao, którego echa “Bongo Bong” pobrzmiewają w “Etui” i “Chińskim szajsie”. Dostrzegam także analogie z polskim zespołem Kobiety (damski i męski wokal, podobne brzmienie - nie uwzględniając sekcji dętej). Utwór “Communication Breakdown” natchniony jest przez Joplinowskie ragtime’y, “Warszawa Wschodnia” z kolei rosyjską piosenką poetycką.

Warstwa muzyczna zdaje się być lekka, łatwa i przyjemna (no, może poza ostatnim punktem na krążku - “Difficult Listening”, którego nazwa zabawnie oddaje różnicę w charakterze między tymże fragmentem a resztą płyty). Jednak dodatkowego smaku muzyce Płynów nadają niesztampowe i figlarne teksty, opowiadające (podobnie jak poprzednia płyta) głównie o Warszawie. I właśnie ten subtelny sposób, w jaki zespół przemyca różne dowcipne, nieraz wręcz ironiczne skojarzenia (zarówno w warstwie muzycznej, jak i w tekstach), nie do końca widoczne za pierwszym razem, ale ujawniające się w miarę poznawania całego materiału, jest nader uroczy.

Płyta “Rzeszów - St.Tropez” ujęła mnie swoją pozorną prostotą, która tak naprawdę okazuje się tylko złudnym wrażeniem, po uważnym wysłuchaniu całości błyskotliwego materiału. Parę razy, czytając o muzyce, natknęłam się na określenie “inteligentny pop”. Myślę, że akurat do Płynów, jak rzadko do którego zespołu, termin ten pasuje idealnie.

--------------------------
http://www.plyny.net/
http://www.myspace.com/plynyband
--------------------------

Masala w Łodzi Kaliskiej



Masala to jeden z najoryginalniejszych zespołów na polskiej scenie muzycznej. W ramach trasy koncertowej promującej najnowszą płytę “Cały Ten Świat”, kolektyw ten wystąpił niedawno w klubie Łódź Kaliska w Łodzi. Kto był choć raz na ich koncercie wie, że na żywo brzmią fantastycznie, wprowadzając niesamowitą energię swoją mieszanką muzyki orientalnej i elektronicznej. O atmosferze łódzkiego koncertu niech świadczy fakt, że zespół bisował aż 4 razy (co, jak zaznaczył MC Duże Pe, nie zdarzyło im się od baaaardzo dawna).

Koncert zaczął się z poślizgiem, ale ten drobny występek szybko popadł w zapomnienie, kiedy to publiczność w końcu usłyszała pierwsze dźwięki wydobywające się z orientalnych instrumentów, zwanych kemanczą oraz darabuką. Ten improwizowany wstęp, okraszony gardłowymi śpiewami, wprowadził wszystkich w spokojny trans, aby po chwili z tym większym impetem, mógł wejść na scenę Pan Duże Pe i rozpocząć jakże dynamiczny i energetyczny występ.

Można było usłyszeć wszystkie mocne punkty z najnowszej płyty (m.in. “Cały ten świat”, “Max/Min”, “Czego chcieć więcej”, “Każdego dnia”, “Rewolucja w nas”), a także hity z poprzedniego krążka (”Od Tarnobrzegu po Bangladesz”, “XXI wiek”). Mnie do pełni szczęścia zabrakło tylko “Cyber Punjabi”, ale ten ubytek zrekompensowała mi wspaniała atmosfera koncertu.

Podczas występu zespół miał bardzo dobry kontakt z publicznością. Taneczne rytmy zapewnili stojący za konsoletami DJ Spox oraz Praczas. Wszyscy patrzyli zafascynowani na niespotykane instrumenty Danielsena i Barta, którzy wyczyniali na nich niesamowite rzeczy. Można było policzyć struny na sarangach Barta, mocnym punktem setlisty okazało się także solo Danielsena na darabuce. Nie mniejszy udział w budowaniu nastroju miał MC - wodzirej - Pan Duże Pe. Podczas gdy po którymś bisie zespół zszedł ze sceny, a publiczność domagała się kolejnego numeru, raper wyszedł sam i oznajmił, iż reszta musi chwilę odpocząć. W związku z tym on postara się jakoś ten czas zająć. Dał wtedy popis swoich wyjątkowych umiejętności we freestyle’u, składając w lot rymowanki o osobach stojących w pierwszym rzędzie, czym wywołał ogromny podziw i gorący aplauz publiczności. Uwadze jego nie umknęła ani firma aparatu jednej pani, ani za duża koszula (po bracie?) drugiej, sznurowane trampki trzeciej jak też bluzka z hinduskim bogiem kolejnej [to był akurat fragment o mnie :D].

Po wspomnianym już, czwartym bisie, publiczność pozostała pod tak wielkim wrażeniem, że przez parę ładnych chwil skandowała “DZIĘ-KU-JE-MY”! Na co zespół nie pozostał dłużny i również podziękował za wspaniałe przyjęcie. Panów z Masali widziałam juz po raz trzeci (wcześniej 2 razy jako Masala Soundsystem na festiwalu Heineken Open’er w 2006 i 2008 r.) i wiedziałam że na pewno dadzą niesamowity koncert, jednak to, co się działo w Łodzi Kaliskiej, przerosło moje oczekiwania. Po koncercie wszystkie płyty Masali rozeszły się w mig, zespół chętnie rozdawał autografy i rozmawiał z fanami. Wszyscy byli usatysfakcjonowani i zadowoleni, a koncert ten na pewno na długo pozostanie we wspomnieniach.

Na stronie MySpace można zobaczyć gdzie i kiedy zespół jeszcze zawita w ramach ich aktualnej trasy koncertowej.

--------------------------
http://www.myspace.com/masalasound
http://www.uwolnijmuzyke.pl/zapewniamy-pelne-spektrum-doznan-wywiad-z-zespolem-masala,458.html - wywiad z zespołem przeprowadzony po tymże koncercie :)
--------------------------

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Friendly Fires - “Friendly Fires”



Friendly Fires - zespół, na który warto zwrócić szczególną uwagę. To trio z Wielkiej Brytanii posiada niewątpliwie zdolność pisania przebojów. Gdy usłyszałam singiel promujący ich debiutancki album, miałam przeczucie, że to będzie coś ciekawego. Po usłyszeniu kilku piosenek z MySpace, byłam już tego pewna. Uwaga, bo kiedy już się wrzuci tę płytę do odtwarzacza, nie można się z nią rozstać!

Jest radośnie, optymistycznie i tanecznie. Trochę rocka, sporo elektroniki, popowe melodie, funkujące rytmy, pomysłowe aranże, dopełniające chórki. Na brzmienie zespołu ponoć największy wpływ wywarły nagrania soulowego wokalisty - Prince’a oraz DJ-a Carla Craiga. Jak widać i słychać, stwierdzenie to nie jest bezpodstawne. Wyrazisty rytm (nadawany poprzez nietuzinkowy zestaw perkusyjny, w którym w każdej niemal piosence na plan pierwszy wybijają się odgłosy cowbelli i agogo) oraz elektroniczne smaczki są wizytówką brzmienia zespołu.

Swoją stylistyką Friendly Fires wpisują się w jakże modny ostatnio nurt electro-indie. Mimo iż obecnie obserwuje się zatrzęsienie tego typu kapel, to zespół ten zdecydowanie wyróżnia się na tle innych. Czym? Weźmy np. “Paris” - piosenka skomponowana w tak frapujący sposób, że uzależnia już po pierwszym przesłuchaniu. Nie wiem, czy to dzięki zestawieniu 2 niezależnych pulsów (już od początku wbijają się w głowę miarowe uderzenia syntezatora, na których tle wchodzi dość skomplikowana warstwa perkusyjna)? Czy może dzięki uroczemu tekstowi? Czy wpadającej w ucho melodii? Czy wszystkiemu temu naraz? Po prostu - ma w sobie “to coś”. Zresztą, proszę, oto przykład:

“Paris”:

Mało? Proponuję jeszcze posłuchać energetycznego kawałka “Jump In The Pool”:

oraz “On Board”:

Dla mnie słuchanie tego krążka to czysty hedonizm. A od kiedy obejrzałam parę nagrań z koncertów, marzę by mieć okazję ujrzeć na własne oczy z jaką werwą tańczą wokalista Ed Macfarlane i wtórujący mu na gitarze Edd Gibson oraz usłyszeć na żywo wyczyny perkusisty Jacka Savidge’a razem z drugim etatowym pałkarzem, Robem Lee. Panowie, przyjedźcie do Polski!

--------------------------
http://www.uwolnijmuzyke.pl/utwor-dnia-57,380.html - “Paris” utworem dnia
http://www.wearefriendlyfires.com/
http://www.myspace.com/friendlyfires
http://www.lastfm.pl/music/Friendly+Fires
http://www.youtube.com/watch?v=nIPMkizpwpk - “Paris” i szalejący Friendly Fires w programie Later with Jools Holland - obowiązkowo!
http://youtube.com/watch?v=lw63INYBcYA - jeszcze raz “Paris”, tym razem na żywo z Reading and Leeds Festival
http://en.wikipedia.org/wiki/Friendly_Fires
remix “Paris” - ściągnij z Pitchforka
--------------------------

niedziela, 11 stycznia 2009

Lutosphere



Trzech wykonawców, reprezentujących trzy różne dziedziny muzyczne, postanowiło spotkać się i uczcić pamięć wielkiego polskiego kompozytora XX wieku - Witolda Lutosławskiego. Leszek Możdżer - pianista-improwizator, z powodzeniem łączący klasykę z jazzem, Andrzej Bauer - wirtuoz wiolonczeli oraz DJ M.Bunio S. - Michał Skrok, okołomuzyk, DJ eksperymentujący z szeroko pojętą muzyką elektroniczną. W efekcie ich spotkania powstał oryginalny i fascynujący projekt koncertowy - Lutosphere.


Najkrócej rzecz ujmując muzyka Lutosphere to wariacje na temat kilku utworów Lutosławskiego. Tematy muzyczne potraktowane są w sposób bardzo swobodny i nowatorski, niektóre cytowane dosłownie, niektóre ubarwione interpretacją wykonawcy, jeszcze inne luźno wplecione w improwizację. Całość ozdobiona jest elektroniczną oprawą: przesterowana wiolonczela, barwne partie keyboardowe, szereg zjawisk akustycznych osiąganych za pomocą specjalnej aparatury - syntezatory, vocoder, sampler czy generator efektów powietrznych Air FX. Jedynie fortepian zachował swój naturalny dźwięk.

Niedawno miałam okazję uczestniczyć w koncercie Lutosphere w Filharmonii im. Artura Rubinsteina w Łodzi. Muzycy zagrali swój stały repertuar, jednak elementy improwizowane sprawiają, iż za każdym razem zestaw tych utworów brzmi inaczej. W programie znalazły się wersje takich utworów Lutosławskiego jak “Czteropalcówka”, “Koncert wiolonczelowy”, “Bukolik - Andantino”, “Passacaglia” czy “Wariacja Sacherowska”, a także “Intrada” oraz autorski fragment DJ’a M.Bunia S. z wplecionymi samplami wypowiedzi kompozytora (m.in. słynny jego sarkastyczny komentarz na temat paradoksalnej sytuacji rewolucji dotyczącej muzyki współczesnej “To co było wczoraj jest złe. Tylko to co jest dzisiaj może być dobre. Zaś gdy dobre będzie to co będzie jutro, to co jest dzisiaj dobre, będzie już złe.”)

Usłyszeć Lutosławskiego w takiej postaci okazało się całkiem interesującym doświadczeniem. Aranże parokrotnie mnie zaskoczyły, jednak czy nazwałabym tego typu poczynania “awangardą” (który to termin nie jeden raz podczas koncertu podkreślał Leszek Możdżer)? Chyba nie do końca, zważywszy na inne, dużo bardziej abstrakcyjne i zaskakujące fenomeny muzyczne dzisiejszych czasów. Niemniej jednak, koncept projektu, profesjonalne opracowanie i mistrzowskie wykonanie zasługują na docenienie. Warto poznać!

-------------------------
http://www.lutoslawski.org.pl/
http://witold26.republika.pl/
http://www.andrzejbauer.pl/lutosphere.html
http://www.mozdzer.com/
http://www.myspace.com/leszekmozdzer
http://www.andrzejbauer.pl/
http://www.myspace.com/mbuniosbobbydick
http://www.klipsy.pl/Portal/1382,Tag,lutosphere.html - kilka fragmentów z koncertu w Trójmieście
--------------------------

sobota, 10 stycznia 2009

TV On The Radio - "Dear Science"



Rock + pop + soul + gospel + funk + hip hop + dance + elektronika + sekcja instrumentów smyczkowych i dętych blaszanych (czy czegoś jeszcze nie wymieniłam?) -> wstrząśnięte, wymieszane. … Mniaaaam! Wyśmienite! Tak właśnie brzmi płyta “Dear Science”. Płyta pod każdym względem eklektyczna. Nie odtwórcza! Kreatywna, oryginalna, autonomiczna.


Jest to już trzeci krążek w dorobku grupy TV On The Radio. Poprzednia płyta “Return To Cookie Mountain” była jednym z najlepszych albumów jakie wydano w roku 2006, toteż z niecierpliwością czekałam na najnowszy materiał. I nie zawiodłam się - Tunde Adebimpe, David Andrew Sitek & co. stworzyli krążek, który absorbuje misternie utkanym aranżem, a zarazem urzeka bezpretensjonalnością melodii i tekstów.


Co takiego fascynującego jest w tym zespole i jego wydawnictwach? To, że cały czas się rozwijają, ryzykują, podążając w nieznane jeszcze sobie muzyczne rejony, a zarazem zachowują esencję własnego stylu (którego i tak nie da się jednoznacznie zdefiniować). To, że za każdym razem zaskakują pomysłowością i nowościami i (nie wiem jak to robią, ale) za każdym razem efekt tego jest piorunujący. To, że odnajdują się w tak różnorodnej stylistyce, łącząc w swojej muzyce gatunki z pozoru wykluczające się. To, że wszystko wychodzi im nienagannie.


Żeby zobrazować nowy krążek, przytoczę co poniektóre numery: otwierający “Halfway Home” - z motorycznym rytmem, na którego tle słyszymy z pozoru beztroski motyw “pam pam pam”, mający słodko-gorzki wydźwięk; “Crying” z przykuwającym uwagę refrenem i funkującą gitarą w zwrotkach; taneczny i elektroniczny, ze skandowanym tekstem “Dancing Choose”; falsetowy “Golden Age”, nastrojowy “Family Tree” czy kołyszący “Love Dog”. Przy czym wszystkie te piosenki są starannie rozplanowane pod względem napięciowym, jak również frapują oprawą muzyczną, formą i treścią.


“Golden Age”



"Dancing Choose"

Muzykę zespołu TV On The Radio, pomimo nawiązań do różnych stylów, zaliczyłabym do nurtu rockowego, gdyż cechy tego właśnie typu grania są w niej najbardziej widoczne. Jest to niewątpliwie formacja, która wyróżnia się na tle innych, z powodzeniem wykracza poza konwencję gitarowego grania. Najnowszym albumem członkowie tej grupy potwierdzili to, że nie są jedynie gwiazdami jednego sezonu i że mają coś interesującego do powiedzenia na dzisiejszej scenie muzycznej. Polecam zatem zapoznać się z “Dear Science”.

--------------------------
http://www.tvontheradio.com/
http://www.myspace.com/tvotr
--------------------------

piątek, 9 stycznia 2009

O Venie jeszcze parę słów

Do tej pory głównym punktem programu “Vena Music Festival” było wyłonienie najzdolniejszego z młodych polskich zespołów. Nagroda za najlepszą piosenkę to niebagatelna suma 100 000 zł, dlatego na pewno warto brać udział w tym przedsięwzięciu, jeśli tylko ktoś marzy o wydaniu płyty. Podczas tegorocznej edycji na pierwszym planie nie był jednak konkurs młodych talentów, a koncerty znanych zagranicznych i rodzimych gwiazd, takich jak Primal Scream, Klaxons, Happy Mondays, Smolik czy Cool Kids Of Death.


Festiwal odbywał się od 2. do 5. października w Toya Film Studio i klubie Łódź Kaliska. Koncerty w zamkniętej przestrzeni miały swoje plusy. Po pierwsze, zważywszy na porę roku, wieczorami na zewnątrz bywa już zimno, po drugie, wrażenia akustyczne są niewspółmiernie lepsze niż na koncertach plenerowych (a Toya Studio akustykę ma akurat bardzo dobrą).


Organizacja festiwalu przebiegała całkiem sprawnie. Nie było kolejek do wejścia czy do toalety, a osoby kompetentne chętnie udzielały wszelkich niezbędnych informacji. Miało się wrażenie lekkiego zamieszania, ale takowe chyba zawsze towarzyszy przedsięwzięciom na taką skalę jak festiwal. Na minus - momentami nie można było się dostać do stoiska z napojami (zwłaszcza w czasie pomiędzy koncertami). Nie podobała mi się też organizacja szatni - pomiędzy wieszakami było przejście do toalet i w zasadzie każdy mógł sobie wziąć którąkolwiek z wiszących kurtek - nikt by tego nie zauważył.


Teraz od strony muzycznej:


Dzień I: Smolik - jak zwykle dał wspaniały koncert. Po raz pierwszy towarzyszyła mu tak bogata sekcja dęta (4 saksofony, 2 puzony, 2 trąbki), która jeszcze bardziej wzbogaciła i tak już zawodowe brzmienie zespołu. Mimo drobnych kłopotów ze sprzętem, koncert z całą pewnością można zaliczy do udanych. Artyści również wykazali się dużym poczuciem humoru puentując niefortunny upadek keyboardu mniej więcej takim komentarzem: “lampeczka się świeci… … …więc chyba działa”. O tym, że Smolik do współpracy zaprasza osoby muzykalne i obdarzone imponującymi głosami każdy wie. Mika Urbaniak oraz Kasia Kurzawska zachwycająco odśpiewały swoje piosenki, a wyczuwalna więź porozumienia i przyjaźni pomiędzy członkami zespołu udzielała się także publicznści, która ochoczo bujała się w rytm odprężających i przyjemnych dla ucha dźwięków.


Dzień II: The (International) Noise Conspiracy - ten szwedzki rock’n'rollowy zespół godnie rozkręcił kolejny koncertowy wieczór. Słysząc pierwsze dźwięki z sąsiedniej sali, czym prędzej pobiegłam na miejsce występu i aż oczom nie mogłam uwierzyć, widząc jedynie garstkę ludzi pod sceną, że zespół naprawdę zaczął już grać. Początki są zawsze trudne, ale przed członkami TINC stanęło spore wyzwanie. Moim zdaniem poradzili sobie znakomicie - swoją energią i pozytywnym nastawieniem rozruszali praktycznie każdego. Z upływem czasu i publiczności zaczęło przybywać, a jeśli ktoś pozostawał w bezruchu nadal nieprzekonany muzyką zespołu, to jednak nie mógł odmówić sympatii i charyzmy wokaliście, który to w pewnym momencie zszedł ze sceny, aby poprzybijać “piątki” i wyściskać się z ludźmi. Miałam wrażenie, że zespół zszedł ze sceny usatysfakcjonowany z występu - i takie samo wrażenie sprawiała publiczność po koncercie.


hm-13.jpg

Happy Mondays - zespół - legenda manchesterowskiej sceny muzycznej. Powstali ponad 20 lat temu. W ciągu tego czasu zdążyli się rozpaść i 3 lata temu z powrotem reaktywować. Po tak (ciężko nie użyć tutaj takiego określenia) wiekowym zespole, nie spodziewałam się aż tak żywiołowego występu. Piosenki, które nie do końca przekonywały mnie odsłuchiwane z nośnika, na żywo wypadły wyśmienicie. Para wokalistów od razu złapała kontakt z publicznością, jednak tak naprawdę całkowitą uwagę skupiała na sobie inna postać. W zasadzie osobnik ów nie robił nic poza przechodzeniem z jednej strony sceny na drugą, parokrotnym podniesieniem wokalistki oraz parokrotnym zdjęciu koszulki. Cała jego kreacja i gestykulacja były niezwykle wymowne, w większości momentów zabawne. Jako “niemy wodzirej” miał spore zasługi w rozkręcaniu imprezy.


Dzień III: rozpoczął się konkursem polskich zespołów, na którym niestety nie mogłam być. Nagrodę otrzymał zespół Plastic, co było raczej do przewidzenia (relacja z tego dnia tutaj).


Klaxons - formacja ogłaszana przez kolejne brytyjskie magazyny muzyczne “zespołem roku”, “objawieniem indie sceny” i tym podobnymi określeniami, nagradzana prestiżowymi nagrodami, doceniana… Zastanawiam się tylko za co? Piosenki mają chwytliwe, można się “wyżyć” skacząc pod sceną, jednak szum wokół nich jest zdecydowanie nieadekwatny do tego co sobą reprezentują. Owszem, mogę powiedzieć, że koncert na Venie był udany, bo publiczność była zachwycona, jednak całokształt tego zespołu jest moim zdaniem przereklamowany. A może się z góry uprzedziłam? Po prostu dla mnie opinii takich jak “najlepszy zespół” czy “przyszłość muzyki” nie należy wydawać zbyt pochopnie, a na pewno nie zaraz po pierwszej płycie.


Primal Scream - w porównaniu do koncertu poprzedzającego wypadli… bez porównania lepiej. Utwory takie jak “Swastika Eyes” czy “Accelerator” zahipnotyzowały wszystkich zgromadzonych pod sceną. Mimo że nowa płyta nie przekonuje do końca, to na żywo utwory z niej wypadły całkiem nieźle. W setliście zabrakło mi tylko “Pills”, ale nie można mieć wszystkiego.


Dzień IV: ostatni. Koncerty odbyły się tym razem nie w Toya Studio, a w klubie Łódź Kaliska na ulicy Piotrkowskiej. Venę zakończyły koncerty zespołów łódzkiej sceny niezależnej.


NOT - muzyka ich do mnie nie przemawia, ale widocznie jestem wyjątkiem, bo spora część ludzi śpiewała razem z nimi większośc tekstów.


L.Stadt - dla mnie najlepszy występ wieczoru. Ładne, dopracowane, melodyjne i chwytliwe piosenki. Należy podkreślić, że wokalista tylko śpiewał (normalnie wywija jeszcze na gitarze, ale miał wtedy zabandażowaną rękę), a utwory i tak, mimo braku jednego z instrumentów, zabrzmiały świetnie.


Plastic Bag - projekt barwnej postaci łódzkiej - Jacka Bieleńskiego. Niewiele mogę o nich powiedzieć, ponieważ odeszłam na ten czas spod sceny. Klimatem jednak nie do końca wpasowali się w konwencję tego koncertu.


Cool Kids Of Death - dali porywający i dynamiczny finał. Udany koncert na zakończenie.


Podsumowanie: organizatorzy festiwalu Pepsi Vena nadal mają nad czym popracowac pod względem organizacyjnym. Ogólne wrażenie jednak z całej imprezy jest pozytywne. Miejmy nadzieję, że przyszłoroczna edycja nie zawiedzie wymagającej publiczności.


---------------------------
http://www.pepsivenafestival.pl/
http://www.smolik.prv.pl/
http://www.myspace.com/internationalnoiseconspiracy
http://www.happymondaysonline.com/
http://www.myspace.com/happymondaysmusic
http://www.myspace.com/plasticspace
http://www.myspace.com/klaxons
http://www.primalscream.net/
http://www.myspace.com/primalscream
http://www.myspace.com/polandnot
http://www.lstadt.com/
http://www.myspace.com/lstadt
http://www.myspace.com/jacekbielenski
http://www.ckod.com.pl/
--------------------------

czwartek, 8 stycznia 2009

Silver Rocket - “Tesla”


Silver Rocket, zespół kompozytora, multiinstrumentalisty i producenta muzycznego Mariusza Szypury, wydał we wrześniu kolejny album. Płyta inspirowana jest życiem i twórczością niedocenionego geniusza i wynalazcy Nikola Tesli i zatytułowana jest po prostu: “Tesla”. Do udziału w projekcie Szypura zaprosił licznych gości, m.in. Marsiję (Loco Star), Tomka Makowieckiego, Monikę Brodkę, Tomka Ziętka (Pink Freud, Loco Star), Patryka Stawińskiego (ex-Homosapiens, Loco Star), Marcina Majkowskiego (ex-Afropol).


Już od pierwszych dźwięków uwagę zwraca misterność aranżacji. Przepięknie snujące się melodie we wszystkich partiach instrumentów, uzupełniają się nawzajem, tworząc finezyjne podłoże dla melodii głównej. Słychać tęcze barw: subtelne partie smyczkowe, delikatny fortepian, łagodne flety i mnóstwo jeszcze innych wyrafinowanych środków. Wyszło z tego bardzo zgrabne połączenie retropopu ze współczesnymi brzmieniami.

Mówiąc o tej płycie nie da się wyodrębnić szczególnie wyróżniających się utworów. Wszystkie utrzymane są w podobnej specyfice, a zarazem wyprodukowane na bardzo wysokim poziomie i każdy z nich nadaje się na singiel promujący (po pierwsze ze względu na jakość, po drugie - każdy idealnie wpasowuje się w klimat dźwiękowy całego krążka i każdy może go z powodzeniem reprezentować).


Po raz pierwszy spotkałam się z tak dokładnie przemyślanym i opracowanym koncept-albumem. Wszystkie utwory poświęcone są wybranym momentom z życia Tesli (polecam podczas słuchania zapoznać się z tym), a jest ich dokładnie 9 (zgodnie z tym, że pod koniec życia Tesla uznawał jedynie liczby podzielne przez 3). Ponadto oprawa graficzna płyty stworzona została w stylistyce przełomu XIX i XX w., a okładkę zdobi nie kto inny jak sam wynalazca. Najważniejsze jest jednak brzmienie krążka, które jest dopracowane w każdym szczególe i bardzo spójne.


Skoro więc wszystkie piosenki są w podobnym nastroju, to czy album jest nudny? Nic z tych rzeczy. Monotonny? Ależ skąd! Melancholijny? Może trochę, ale nostalgia wpisana jest w koncept tego albumu, ogarnia ona zwłaszcza po zapoznaniu się z życiorysem Tesli… Jednak ten melancholijny nastrój wcale nie przygnębia, a raczej przywodzi na myśl miłe skojarzenia, przyjemnie odpręża i relaksuje.


Płyta wyszła w odpowiednim czasie - będzie idealna do słuchania długimi jesiennymi wieczorami przy ciepłej herbatce z kardamonem. Jest tak przecudnie zaaranżowana i bogata w tyle urokliwych melodii, że z pewnością olśni każdą wrażliwą duszyczkę swoim niepowtarzalnym i wyjątkowym nastrojem.


--------------------------
http://www.silverrocket.pl/
http://www.myspace.com/silverrocketpl/
--------------------------

środa, 7 stycznia 2009

Relacja z jednego dnia festiwalu Sacrum Profanum



6. edycja festiwalu Sacrum Profanum, jednego z najważniejszych wydarzeń muzycznych Europy, odbywała się tym razem od 14. do 21. września. Każdego roku tematem przewodnim jest szeroko pojęta muzyka XX wieku określonego kraju. 2008 rok należał do Niemiec. Repertuar obejmował takich artystów jak Kurt Weill, Karlheinz Stockhausen, Hans Werner Henze, Helmut Lachenmann, Heiner Goebbels oraz Wolfgang Rihm. Uwieńczeniem tegorocznej edycji festiwalu był potrójny koncert legendy rozrywkowej muzyki elektronicznej - zespołu Kraftwerk.

Mnie udało się pojechać tylko na jeden dzień, tj. 16. września. Program wyglądał następująco: 19:00 Helmut Lachenmann - “Concertini”, “...Zwei Gefühle...”, “Musik mit Leonardo", 22:00 Karlheinz Stockhausen - “Stimmung”.

Helmut Lachenmann, niemiecki kompozytor związany z nurtem muzyki konkretnej, tak opisuje swoją twórczość: “jest to muzyka, w której dźwięki i efekty dźwiękowe są wybrane i zorganizowane w określony sposób: metoda ich generowania jest w zasadzie równie ważna jak powstałe w jej rezultacie efekty akustyczne. Takie właściwości dźwięku jak barwa, głośność itp. nie są pokazywane tylko dla samego efektu akustycznego, ale opisują lub oznaczają konkretne sytuacje, mają oddziaływać na słuchacza, angażować go, tworzyć energię”.

Karlheinz Stockhausen - przedstawiciel awangardy muzycznej, zajmował się głównie muzyką elektroniczną i konkretną. Był to kompozytor niezwykle kreatywny i zdolny, a przy tym odważny i ekstrawagandzki. Jako potwierdzenie można przytoczyć tu wiele jego kompozycji: choćby jedną z najsłynniejszych - “Kwartet smyczkowy helikopterowy” - utwór na kwartet smyczkowy i helikoptery. Fascynowały go muzyka przestrzenna, muzyka na taśmę, teatr i opera, rola przypadkowości w muzyce, a także nauki Wschodu, medytacje. Właśnie po jednej z podróży w tamte rejony, Stockhausen zaczął eksperymentować z ludzkim głosem: prowadził badania nad naturalnym systemem dźwiękowym, metodami dostrajania głosów, wspólnym rytualnym śpiewem prowadzącym do osiągania błogości i stanu uduchowienia - tak właśnie powstał utwór “Stimmung” na 6 głosów.*

Koncert Helmuta Lachenmanna był naprawdę wspaniały. Dotarliśmy na niego dosłownie parę minut przed rozpoczęciem (jako że nieczęsto bywamy w Krakowie, a zwłaszcza w części w której koncert ów miał miejsce, dotarcie do celu zajęło nam trochę więcej czasu niż przewidywaliśmy). Na szczęście weszliśmy bez problemu i raczyliśmy się konwersacją, bo koncert zaczął się nawet z kilkuminutowym opóźnieniem. I było na co popatrzeć, a przede wszystkim czego posłuchać.

Koncert trwał około 2 godzin, ale wydawało się, że była to tylko chwila. Widzów obecnością swoją zaszczycił sam kompozytor, wcielając się w rolę narratora swoich utworów. "...Zweite Gefühle...", "Musik mit Leonardo", "Concertino" - tych dzieł mogliśmy wysłuchać. Ujmując jak najzwięźlej moje spostrzeżenia: dobre zakomponowanie, znakomicie rozłożone napięcia, mnogość technik kompozytorskich i rozmaitych efektów dźwiękowych, zaangażowany zespół wykonawczy świetnie odczytujący i interpretujący jakże skomplikowane partytury.

A sama muzyka? Ciężko ją opisać. Dla przypadkowego słuchacza będą to tylko dziwne zgrzyty, piski, odgłosy tarcia, przypadkowe brzmienia - bałagan i hałas. Jednak ten kto interesuje się muzyką współczesną, powinien zauważyć niewątpliwy intelekt twórcy, świadomość, a nawet powiedziałabym celową premedytację w dążeniu do określonych efektów dźwiękowych, niezwykłą zdolność do przykuwania uwagi (40-minutowy utwór jest tak skonstruowany, iż zdaje się być zaledwie krótkim momentem, to namnożenie przeróżnych koncepcji nie pozwala przestać być skupionym choćby na krótką chwilę, zmusza wręcz słuchacza do uwagi, pociąga i hipnotyzuje). A wszystko zamknięte jest w bardzo dokładną i precyzyjnie przemyślaną formę.

Zarówno same utwory jak i poziom wykonania zasłużyły na gromkie brawa - i takich też się doczekały. Koncert był niezwykle udany.

...

W tym miejscu powinnam napisać o głównym celu mojego przyjazdu do Krakowa na festiwal Sacrum-Profanum, a mianowicie o wykonaniu utworu "Stimmung" Karlheinza Stockhausena. Miałam naprawdę szczere chęci opisać ten na pewno brawurowo wykonany utwór, jednak z powodów niezależnych ode mnie nie mogę tego zrobić (a bardzo przykrych i nieprzyjemnych, rzekłabym... - chce mi się tutaj napisać parę jeszcze innych epitetów, ale się powstrzymam).


W zamian za to opowiem historię o pięciu sierotkach. Pewnego pięknego dnia grupka przyjaciół radośnie przejechała przez pół kraju po to, aby usłyszeć niezwykle atrakcyjny i długo wyczekiwany przez nich koncert. Niestety tak naprawdę dzień był brzydki, zimny i deszczowy, a podróż długa i męcząca. Ale mówili sobie: warto, bo takiej okazji nie można przegapić! Niektórzy wydali na ten cel specjalnie odłożone pieniądze, ale na takich wspaniałych artystów nie żałowali.

Trójka z nich poszła jeszcze przy okazji na wcześniejszy koncert, po którego skończeniu pojechała po pozostałe osoby. Niestety nastąpiły pewne kłopoty w dotarciu do miejsca koncertu, gdyż nieznane im miasto było rozkopane, pełne remontów i objazdów, i nawet mapa w takiej sytuacji okazała się być bezużyteczna. Coraz bardziej spanikowani i zdenerwowani, w końcu odnaleźli właściwą trasę i czym prędzej popędzili do celu. Uradowani, wyskoczyli z samochodu, patrząc na zegarek, który pokazywał jeszcze 3 minuty do rozpoczęcia koncertu. W samą porę!

Jednak momentalnie uśmiech z ich twarzy zniknął, bo zaniepokoiła ich grupka ludzi stojąca przed bramą. Gdy podbiegli bliżej, usłyszeli od pracowników ochrony, iż nie mogą niestety wejść, bo koncert już się rozpoczął. Kilka minut pertraktacji nic nie dało. Nieco mniej przyjemna wymiana zdań także była bezowocna. Poziom irytacji wśród pozostałych ludzi wzrósł do tego stopnia, że przyjaciele obawiali się, iż dojdzie do rękoczynów. Dodatkowo okazało się, że przez te 10 minut bezsensownej dyskusji wszyscy zebrani mogli spokojnie wejść do sali i zająć miejsca (w tym czasie jedna z pań czekających przed bramą wykonała telefon do znajomego znajdującego się w środku, który potwierdził, że koncert jeszcze się nie rozpoczął).

Mało tego - grupka ludzi nie mogła, mimo usilnych starań, doprosić się o przyprowadzenie kogoś z organizatorów. W pewnym momencie jednak, zupełnie nieświadomy tego co się rozgrywa przed bramą, nadjechał spóźniony samochód jednej z osób odpowiedzialnych za koncert. Kiedy osobnik ów wyszedł z auta i wysłuchał co mają do powiedzenia ludzie poszkodowani, natychmiast wsiadł do niego z powrotem i oddalił się bez słowa - czytać: zwiał. Po tym fakcie nikt już nie miał nadziei na pozytywne zakończenie tej historii.

Na chwilę dzisiejszą wysłany został przez przyjaciół e-mail z zażaleniem i prośbą o zwrot kosztów biletów (chociaż tego, bo o wydatkach na podróż, jedzenie i nocleg nie wspomnę) do dyrektor festiwalu Sacrum Profanum, p. Magdaleny Sroki. W jaki sposób sprawa zostanie rozwiązana, mam nadzieję wyjaśni się w najbliższym czasie.

A jaki morał z tej historii? Głupi ma zawsze szczęście. Albo: szczęście ma zawsze głupi (reszta w domyśle)...

Sacrum-Profanum miał okazać się wysokiej klasy i prezentującym chlubny poziom festiwalem. Repertuar faktycznie wyglądał w tym roku fenomenalnie. Jednak tak lekceważące podejście do poważnych i mających jak najlepsze intencje uczestników jest skandaliczne. Kultura osobista nakazuje traktować ludzi z należytym szacunkiem, o czym nie powinno nawet być mowy przy okazji festiwalu takiej rangi. To się rozumie samo przez się. Niestety, tym bardziej gorzki jest zawód na ogranizatorach. Żal, niesmak, zażenowanie - te odczucia towarzyszyć mi będą już zawsze na wspomnienie owego festiwalu.

...

No dobrze, powiedzmy, że te odczucia będą pojawiac się tylko na wspomnienie owego feralnego dnia. Organizatorzy jednak zrekompensowali nam tę niefortunną przygodę, przysyłając wzamian paczkę z materiałami, które miały ponoc dotyczyc festiwalu (w praktyce jednak nie jest tak do końca) w pięciu egzemplarzach. I niech już będzie, że liczy sie gest - wybrzydzac nie będziemy.
Zestaw wygląda następująco: KLIK, tj. album o festiwalu, folder, gazeta "Karnet", smycz, czapka, bluza, bransoletka, miętuski (!), zakładka, 3 ulotki, 4 płyty-dodatki z Tygodnika Powszechnego oraz - uwaga! - dvd "Zakochani w Krakowie" Piotra Rubika (sic!).
Miałam nie wybrzydzac, ale nie mogę powstrzymac się przed napisaniem krótkiego komentarza - a będą nim słowa kolegi na widok owego dvd: "No przecież mówiłem, że jesteśmy studentami Akademii Muzycznej..."
Mimo wszystko dziękujemy organiatorom, że jednak coś wzamian przysłali - doceniamy ten miły gest.**


* artykuł wyedytowany dnia 28. września 2008 r. poprzez dodanie 4 pierwszych akapitów (zgodnie z oficjalną, acz skróconą :P wersją na stronie)
**artykuł wyedytowany dnia 21. października 2008 r.
--------------------------
http://sacrumprofanum.pl/
http://www.stockhausen.org/
--------------------------